Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

sobota, 11 marca 2017

Jaka kawa dla Ciebie?

Dla jasności na początek kilka faktów.
Piję kawę czarną.
W domu używam Kality (metoda alternatywna).
Rozpuszczalną piję jak wszystko inne się kończy, ale bardziej jest to shot niż delektowanie się.
Tylko w jednym miejscu miałem okazję pracować na dobrej kawie. I nie, nie był to hotel pięciogwiazdkowy a kawiarnia w Tarnowie.
Dobra kawa to dla mnie taka, która mi smakuje. A dobra kawa w miejscu pracy to taka, o której posiadam informacje takie jak m.in. – region uprawy, stopień wypalenia, miejsce i data wypalenia.
I taka, którą sam próbowałem. Bo niestety niektórzy zapominają próbować coś co później polecają bo tak się przyjęło.
Mój ostatni kawowy grzech to ice latte na sojowym z cukrem. Pierwsze oznaki wiosny, okulary, muzyka i nie mogłem się powstrzymać. Wybrałem się tam i zgrzeszyłem, ku niezadowoleniu mojej koleżanki, z którą kiedyś pracowałem.

Chyba tyle faktów, ogólny zarys jest.
Mleka nie trawię. I to dosłownie bo od małego mam jakieś cholerne uczulenie. Kiedy na kursie baristycznym musiałem spróbować perfekcyjnego cappuccino, równie perfekcyjnie musiałem potem udawać, że wcale nie chce mi się rzygać. A zamoczyłem praktycznie tylko usta.

I przechodzimy do sedna. Cappuccino było perfekcyjne. Dobrej jakości ziarno, dobre palenie, CZYSTY ekspres (co w wielu miejscach nadal nie jest takie oczywiste), dobrze podgrzane
i spienione mleko. Działo się to w Java Coffee w Krakowie.
Tylko, że to nie jest napój dla mnie. Największym stresem podczas pracy z kawą nie był dla mnie kontakt z klientem, pieniędzmi, myciem kibli. Największym stresem był kontakt z mlekiem. Po prostu się nie lubimy.
W wyżej wymienionym miejscu. cappuccino nie było pierwszym napojem na bazie kawy którym nas poczęstowano. Pierwsza była kawa z Chemex'u (o samej metodzie nie będę pisał, sam zaparzacz znajduje się w Museum of Modern Art w Nowym Jorku). A wygląda tak, jak na tej pięknej ilustracji stworzonej przez Darię.




O tym sposobie nie będę się rozpisywał. Ten tekst to wstęp do kolejnych artykułów o kawie, kawiarniach i kultury picia kawy (tak, istnieje coś takiego). Powiem tylko tyle, jest niesamowicie delikatna, wręcz herbaciana. I naprawdę można tam wyczuć bardzo wiele nut smakowych i zapachowych. Jeśli ktoś jest alkoholikiem a marzył o bukietach win – niech przerzuci się na kawę.

I ta kawa smakowała praktycznie tylko mi z osób, które były na szkoleniu.

Ostatnio w Internecie pojawiła się reklama McCafé. Wywołała burzę wśród baristów. Dla niektórych była prześmiewcza, dla innych przyjemnie ironiczna. Ja jestem w tej drugiej grupie.
Każdy ma swoją klientele i swój cel.

I proszę Was zostawmy miejsce dla wszystkich. McCafé, tradycyjne kawiarnie z kremówką, klubokawiarnie (które kocham, są moim uzależnieniem i ich chyba najbardziej brakuje mi po przeprowadzce z Krakowa).

Tak jak pisał Maciej Nowak w swoim felietonie, o tym, że kuchnia już dawno przestała łączyć ludzi a zaczyna ich dzielić (wojna wegan, mięsożerców, bezglutenowców itd.), nie dajmy się wpędzić w taką wojenkę kawową.

Tylko niech dwie strony pozostaną z otwartymi umysłami. Szlag mnie jasny trafiał kiedy robiłem osiem dużych latte pod rząd, w tym dwie na mleku migdałowym, trzy z solonym karmelem i jeszcze jakąś na mleku bez laktozy. Ale tacy goście byli ukierunkowani tylko na latte. Robiłem posłusznie, myśląc sobie o nich tylko troszkę źle.

Co innego to kategoria gości, która podejdzie i zacznie opowiadać, że lubi poznawać smaki, jest ciekawa czegoś nowego. Barista podłapuje temat i zaczyna nawijać. Zwięźle i ciekawie, ale pewne informacje trzeba przekazać. O różnicy między kawami z Afryki a Ameryki Południowej, o stopniu wypalenia ziarna, o temperaturze parzenia. Wyciągnie kilka torebek kawy, żeby powąchać. Pokaże ziarna – różnice w wielkości i kolorze. Napierdalasz tak pięć minut, kolejka się tworzy, ale przecież nie jest to kawowy fast food. Chodzi o zabawę kawą. Napierdalasz i bach! Kurwa! Zamówienie – to ja duże cappuccino. Bez proszę na końcu, po co?

Wyjaśnię wkurwienie na przykładzie wina. Przychodzi klient do sklepu, które specjalizuje się w ich sprzedaży. Facet zagaduje do sprzedawcy
- Chciałem jakieś czerwone wino. Nie jestem znawcą, ale chciałbym zacząć od klasyka, żeby móc potem porównywać.
Sprzedawca pokazuje mu w miarę przystępne cenowo Barolo, facet czyta etykietę jak największy znawca. Mimo, że jest po włosku, ale chuj.
- Nie, nie. Proszę pana może jakieś inne. Może być nawet trochę droższe.
No to wjeżdża kolejny klasyk – Amarone. Sytuacja powtarza się przy jeszcze kilku butelkach. W końcu gość wybiera po etykiecie, która jest najciekawsza graficznie i na koniec dodaje:
- A macie może colę w sprzedaży, bo ja lubię sobie tak pół na pół zmieszać?

Czujecie to? Wino z colą jest naprawdę spoko. Ale do tego starczy najzwyklejsze wino z marketu. Jeśli chcesz jednak poznać smak musisz spróbować bazy, podstawy.

Dlatego zrozumcie – wszystko jest dla ludzi – ale w pewnych sytuacjach po prostu się ośmieszamy. Nie udawajmy, że umiemy przeczytać jakąś nazwę z menu, po prostu grzecznie zapytajmy o nią wskazując palcem. Jeśli chcesz wypić mleczną kawę – proszę bardzo. Jeśli jednak chcesz czegoś nowego to pozwól osobie, która się na tym zna, zdecydować za Ciebie. Wprawny barista zada kilka pytań, które pomogą mu w raczej trafnym wyborze. Zapyta np. czy bardziej Twoimi smakami są cytrusy czy np. kakao, czekolada i orzechy. Czy wolisz kwiatowe nuty, czy mocnego, dymnego dęba.

Pamiętam jedną dość znaną personę w Tarnowie, kilka lat temu miałem nie-przyjemność obsługiwania go. Chciał uchodzić za znawcę wina. Dostał od nas sikacza z plastikowej butelki. Zaczął się nim zachwycać jako wspaniałym węgierskim winem. I uchodzi do dziś – za idiotę.

środa, 15 lutego 2017

Tło w fotografii kulinarnej

Bez światła nie ma fotografii. Bez tematu równie ciężko o zdjęcie. Jeśli już mamy światło, główny motyw, pozostaje nam to co uzupełni całą fotografię. Tak aby była ona atrakcyjna wizualnie, pozostawała w pamięci, nie przeszkadzała w jej odbiorze a wręcz eksponowała ją dodatkowo.

O dodatkach takich jak sztućce, wszelkiego rodzaju dzbankach, szklankach i całej reszcie pierdół napiszę kiedyś. Skąd je brać i jak nie zostawić całej wypłaty w jednym z „designerskich” sklepów. Jest to do ogarnięcia. Całkiem łatwo. Trzeba poświęcić trochę czasu, ale zyskujemy dzięki temu oryginalność. Czy zdarzyło się Wam przeglądać blogi kulinarne i widzieć po raz dziesiąty ten sam talerz? Mi nawet zdarzało się z takich jadać...
Tylko dwa z tych widelców kupiłem w sklepach (nr 2 - Zara Home, nr 4 - Home&You), pozostałe znalazłem na targu po 1 zł za sztukę

Zostawiam też temat tła stricte fotograficznego. Ja takiego nie mam. I nie zamierzam. Strata pieniędzy, miejsca i zabija kreatywność (kocham to słowo...). Kiedy potrzebuję bieli – mam szafę, jeśli potrzebuję podrapanego białego – mam podrapaną ścianę, jeśli potrzebuję drapowanego białego – mam drapowaną tapetę. Jednak jeśli już chcecie – dwa kolory. Biały i czarny. Nie wchodźcie nawet w aukcje 10 teł w cenie 2 i tym podobnych. Gwarantuję, że użycie ich tylko w ramach próby i pójdą w odstawkę.

Pierwszym i chyba najpopularniejszym tłem są deski. Zwłaszcza wymalowane na biało i przetarte. I to jest wdzięczne tło. Możemy na nim zrobić poprawne, bezpieczne zdjęcia, które są przyjemne w odbiorze bez wielkiego wysiłku. Polecam deski, które chwilę poleżały na zewnątrz. Będą miały ciekawszą fakturę. Niektórzy zbijają je od spodu, tak aby faktycznie imitowały blat stołu. Może i imituję tyle, że zabierają pięć razy więcej miejsca, a na zdjęciach tego nie widać. Ja mieszkam na pięćdziesięciu paru metrach z mamą i kotem. Każdy centymetr jest dla mnie ważny. Co do rozjeżdżania się... czy wy kurwa te sesje na lodzie robicie? Mi się nic nie rozjeżdża. Nigdy nic mi nie spadło. A nie stosuję żadnych sztucznych dymków, lodów etc. Jeśli coś u mnie paruje to jest gorące, albo to dym z papierosa. Żyję do dziś. Poparzeń nie odnotowałem.
Deski nie zbijane od spodu mają ten plus, że drugą stronę możemy zostawić „czystą” bądź pomalować innym kolorem. Jeśli fotografujemy najczęściej małe obiekty – np. filiżanki, drobne desery, deski możemy pomalować przez pół. Mamy wtedy już 4 różne tła. Łatwe, nie? A jeśli już o powierzchni mówimy...
Paleta z "pełnymi" deskami, służy za stolik na działce. Tak wygląda przy mocnym, kontrowym oświetleniu (słońce)

...to dla mnie najważniejsze. Nic nie irytuje mnie tak jak sytuacja w której brakuje mi kilku centymetrów tła. Naprawdę im na większe możecie sobie pozwolić tym lepiej. Daje nam to możliwość zabawy z kątem, perspektywą, ogniskową. Mała (duża) rzecz a cieszy i oszczędzi nie potrzebnych przekleństw.

Druga pozycja, nadal z tych znanych, to ścierki, szmatki, stare koszule, pościel. Ogólnie tkaniny. No tu się nie ma co rozwodzić. Unikajcie tylko zagięć – nie takich celowych – ale takich, które wynikają ze złożenia. Nie ma nic gorszego niż stylizacja, w której widać takie rzeczy. Kole w oczy.

Trzeci już troszkę bardziej nietypowy sposób to odkrycie Waszego domu na nowo. Tapeta, obraz, płytki, które na co dzień uważacie za paskudne, boazerie, której nadal nie pozwala zmienić babcia. Weźcie aparat, sfotografujcie na wprost kawałek każdej z takich powierzchni. Wrzućcie w program i pobawcie się temperaturą barwową. A jeszcze z pozycji aparatu możecie pobawić się rozmyciem. Tutaj Wam pozostawiam pole.

Szablony na źródło światła to kolejna mniej oczywista sprawa. Ja korzystam z nich podczas świecenia sobie kontrą, kiedy źródło jest na tyle daleko aby pozostało całkowicie nieostre. Taki szablon możemy przyłożyć na przykład na okno. Łatwo to sprawdzić kiedy w oknie są kraty jak mi nie wierzycie.
Ostatnio również pracowałem w restauracji przy blacie aluminiowym – na tzw. wydawce. Zarysowania powstałe po kontakcie z nożem potrafią bardzo plastycznie się ułożyć. Zawsze można kupić, albo załatwić sobie kawałek takiej blachy. Trzeba mieć troszkę doświadczenia przy świeceniu w takie coś ale naprawdę daje to ciekawy efekt, zwłaszcza przy odrealnionych, futurystycznych stylizacjach.

Podkładki (nie wiem jak to nazwać, w hotelu mówiliśmy na to plejsmaty, chyba od placemat). Nie zabierają dużo miejsca. Można dostać w sklepach gospodarczych lub wielkomiejsko mówiąc – lajfstajlowych... Niestety zazwyczaj są to dosyć małe rozmiary (u mnie sprawdzają się np. w fotografowaniu kawy). Przy kupnie musimy tylko sprawdzić jak odbijają światło. Niektóre pokryte są folią, która bardziej lub mniej utrudni nam poprawne oświetlenie. Jeśli nie widać tego na pierwszy rzut oka, możemy wykorzystać latarkę w smartfonie. Jak nie odbija za bardzo to można brać. Cena nie wielka, nawet gdyby miało się przydać tylko do jednego zdjęcia, warto. Zawsze zresztą może zostać u nas w domu, żeby było na czym jeść zupę, albo zanieść komuś na parapetówkę.
Podkładka z Duki, około 12 zł sztuka

O panelach podłogowych pewnie słyszeliście. Śliski temat. Dosłownie. Te tanie mają taki odblask, że aż Was samych oślepi. Droższe kosztują tyle, że chyba nie warto. Czasem zostają jakieś resztki w marketach budowlanych za część ceny. Można zapytać.

To co w naturze! I to jest moje ulubione zajęcie! Jeśli macie dość ludzi, mówicie bliskim, że idziecie do lasu poszukać sztafażu do sesji. Spierdalacie z domu z paczką fajek. Spacerujecie po lesie, podziwiacie sobie przyrodę. A przy okazji naprawdę można trafić na świetne rzeczy. Od drewna, po kamienie, gałęzie. Tylko nie rwijcie specjalnie, ogólnie nie róbcie wiochy.
Po lewej - jeszcze nie wyszlifowany kawałek drewna, może posłużyć zarówno za podkład jak i za tło. Po prawej - blat z kamienia

Folia aluminiowa. Tak, oprócz tego, że może posłużyć za blendę świetnie nadaje się również na tło. Jeśli rzucimy mocne światło punktowe na samo tło efekt może nas zaskoczyć. Do tego jest neutralna, więc jakim światłem rzucicie, taki efekt dostaniecie.
Tło - folia aluminiowa naklejona na karton, podkład - luksfer, o którym mowa w dalszej części

Oczywiście pozostają jeszcze takie banały jak blaty, stoły, których używacie na co dzień, stolnica. Możliwości jest mnóstwo. Pamiętajmy, że tło może służyć za podkład i na odwrót. Zamieńcie czasem oczywiste położenie różnych przedmiotów. Pobawcie się przesłoną, światłem, perspektywą. Kiedy robię zdjęcie, lubię mieć czas. Oprócz doboru akcesoriów i światła, mogę wtedy eksperymentować z tłem.
Z pozoru nieciekawe i zniszczone drzwi, również mogą posłużyć za ciekawe tło


Ostatnim, najciekawszym odkryciem jest dla mnie luksfer. W marketach można je kupić na sztuki. Sprawdzą się również jako dyfuzory światła. Przy zakupie warto mieć przy sobie latarkę i sprawdzić jak zachowują się różne rodzaje. Są dosyć ciężkie żeby zabierać je na każdą sesję poza naszym studiem, ale czasem warto. Zdziwienie ludzi w restauracji, kiedy wyciągacie coś takiego – bezcenne.
Tu luksfer posłużył za dyfuzor. Podkład i tło to białe blaty.

Jeśli Wy macie swoje ulubione sposoby, materiały – podzielcie się nimi.
Pozdrawiam i do następnego!

czwartek, 5 stycznia 2017

Instagram - kawa

Cześć, pewnie większość z Was korzysta z Instagramu. Ja po kilku latach prowadzenia stricte prywatnego konta, zarzuciłem go aby całkowicie skupić się na koncie związanym z kawą. Wiele zdjęć pochodzi z kawiarni, w której miałem przyjemność pracować. Część zdjęć zrobiłem na działce, albo u siebie w domu. Od tego tygodnia również zacząłem prowadzić nowy cykl - kawa w plenerze. Na spacer zabieram termos z gorącą wodą, młynek, ziarna kaw speciality oraz Kalitę lub Aeropress. Teraz podczas zimy, parzenie kawy na polu bywa uciążliwe ale nadal sprawia mnóstwo frajdy. No i nic tak nie smakuje jak jasno wypalona Kenia w mrozie, nad wodą.

Mimo, że prowadzę konto dopiero od września, czyli niecałe 5 miesięcy już doskonale zastępuje mi prywatne konto. Patrząc wstecz, na zdjęcia, przypominam sobie okoliczności, osoby z którymi miałem przyjemność (lub nie-przyjemność) napić się filiżanki kawy. Jak każde wspomnienie wiąże się z emocjami, silniejszymi bądź słabszymi ale zawsze wartymi powrotu. Polecam Wam coś takiego. Nie musi być to kawa, cokolwiek. 
A teraz obejrzyjcie kilka wybranych zdjęć z profilu coffeetarnow


Drip z Kenii Kirunga z palarni Solberg & Hansen

Espresso romano

Kalita w plenerze

Moja działka :)

Hario V60, Etiopia Konga z kopenhaskiej palarni April na lodzie
 


wtorek, 3 stycznia 2017

Sesja dla Restauracji Pasaż Tertila

Kolejna ciekawa współpraca. Tym razem tarnowska restauracja, która przeszła gruntowne zmiany. Nie zmieniła się praktycznie tylko lokalizacja :) To co oprócz smaku urzekło mnie w Restauracji Pasaż Tertila, to z pewnością sposób prezentacji dań. Jako, że jestem aż przesadnym estetą, zwróciłem na to szczególną uwagę. 






wtorek, 3 stycznia 2017

Sesja dla Śródmieście PUB

Hej, przedstawiam najnowsze efekty naszej współpracy z Śródmieście PUB. Lokal znajduje się w Tarnowie, oferuje szeroką ofertę drinków oraz dań, nie tylko będących typowymi zakąskami, ale również ciekawe propozycje deserów, "wegetariańskiego" fast foodu. Z pewnością jeszcze nie raz będę wracał do zdjęć z tego miejsca :)







niedziela, 8 maja 2016

Słowo w gastronomii



Siedząc przed komputerem, czytając krytyki kulinarne Pana Macieja Nowaka, klikałem w kolejne i kolejne artykuły. Trafiłem w końcu na tekst innego autora, ale nadal związany z gastronomią. Formuła Pop-Up. Chwila. Ja o czymś takim myślałem. Ale nie miałem pojęcia, że jest to nazwane, oczywiście po angielsku.

Kup łososia, dokładnie filet. I wybierz tego droższego. Zawsze. Nie pytaj dlaczego. A jeśli musisz wiedzieć, sam się zainteresuj tematem. W końcu najciekawsze w tym wszystkim jest dochodzenie do prawdy samemu. I nie, nie chodzi tylko o stawy hodowlane i o to czym są karmione. Jeśli nie jesz tego codziennie po trzy razy to nie powinno mieć dla Ciebie znaczenia. Kup jeszcze dwa całe patroszone pstrągi.

Wtedy nadszedł Sz, wyszliśmy na balkon i zacząłem opowiadać. Co to, po co, czy ma racje bytu w mniejszym mieście. Ustaliliśmy, że jest to na pewno nowość, coś świeżego i jeśli będzie w przystępnej cenie, ma szansę na sukces, albo chociaż na dobre przyjęcie i wpisanie się na stałe w kalendarz, przynajmniej niektórych osób.

Łososia oczyść, usuń również ten ciemniejszy nalot. Przytnij w równe kawałki, o takiej samej grubości. Jeśli filet był ze skórą, usuń ją. I kiedy masz już te kawałki daj mu na razie święty spokój. Teraz weź miskę i wlej tam oliwę, dodaj kilka gałązek rozmarynu i świeże listki kolendry. Na końcu grubo mielony pieprz i zgniecione kawałki czosnku, albo na początku. Jak wolisz. Wymieszaj wszystko, rozgniatając łyżką.

Ale to była nasza rozmowa i naszą pozostanie. Przy okazji pomyślałem o czymś innym, co skłoniło mnie do napisania tego tekstu. Zastanowiłem się skąd w różnych językach tyle zapożyczeń? Czy dlatego, że brak nam pomysłu na swoje nazwy (chociaż my mamy przecież swojskie „czekadełko”). Jednak to nasze rozumiane jest przez nas. I wyjeżdżając gdzieś musimy uczyć się innego słowa.
A słowo „starter” rozumieją prawie wszyscy. Jest to zatem wygodne dla wszystkich.

Kiedy marynata będzie gotowa, ponacinaj oczyszczone pstrągi, trochę marynaty do środka i trochę na każdy z boków. Porozcieraj. Owiń folią i odłóż do lodówki. Do folii możesz dodać trochę pokrojonej limonki. Chodzi bardziej o aromat niż o zdominowanie smaku.

Stało się czymś jasnym, że zapożyczenia będą, przynajmniej w najbliższych latach, pochodziły z języka angielskiego. Stał się on językiem globalnym, chociaż dalej nie porozumiemy się nim wszędzie. Kiedyś dla gastronomii takim językiem był język francuski. Choćby stanowiska w kuchni, hierarchia, dalej wyraża się francuskim.

Teraz łosoś. Wysyp kurkumę, gałkę muszkatołową, drobno mielony pieprz i odrobinę soli. Również drobnej. Zmieszaj. Obtocz w tej mieszance łososia. Rozgrzej patelnie. Bez żadnego tłuszczu i nie do wysokiej temperatury. Będziemy smażyć łososia bez oliwy ani oleju więc musi on dojść w środku zanim panierka się spali. Chodzi o to, żeby była tylko lekko przypalona, dla aromatu a nie dla węgla między zębami. Łosoś gotowy.

I do kiedy są to zapożyczenia służące ułatwieniu komunikacji, to dobrze. Jednak starajmy się dalej tworzyć nowe słowa zrozumiałe tylko dla naszych rodaków. A niech poszczególne branże posługują się ogólnie zrozumiałymi terminami. Dzięki temu załatwimy dwie sprawy jednocześnie – ubogacimy nasz język i ułatwimy komunikację między ludźmi z różnych krajów, kultur.

Wyjmij pstrągi, obsyp je grubo mieloną solą morską (aby skóra stała się chrupiąca) rozgrzej patelnię tym razem grillową, rozprowadź oliwę. Smaż po jednym pstrągu, żeby mieć pełną kontrolę i aby temperatura na patelni nie spadła zbyt gwałtownie. Kilka minut na jednej stronie i kilka na drugiej. Gotowe. Ryby proponuję podać tym razem bez zbędnych dodatków. Obronią się same.

Czytając włoską edycje magazynu Vogue zastanawiam się czy czytam tekst po włosku z wtrąceniami angielszczyzny czy też tekst angielski autora z zamiłowaniem do włoskich słówek. To nie jest dobra zmiana. Bo jeśli ktoś nas kiedyś napadnie wszystko będzie zrozumiałe. Choć z drugiej strony w przypadku bezpośredniego zagrożenia będziemy potrafili udawać najeźdźcę...

sobota, 7 maja 2016

Po polsku można. Ale trochę wstyd.


Thank you, słyszę. Nie pierwszy raz i nie ostatni zapewne tego wieczoru. Odchodzę od stolika
i myślę, kim trzeba być? Jak bardzo współczuć takiemu człowiekowi?

Duży kawałek żebra wsadź do wody z dodatkiem liścia laurowego i ziela angielskiego. Obgotuj, usuwając szumowiny (wywar będzie można użyć do zup lub zredukować i zamrozić jako własne „kostki rosołowe”, które przydadzą się nam np. podczas robienia sosów.

Rozmawiałem ostatnio z bliską mi osobą. Jak zwykle bywa, temat zszedł na moją pracą. Zawsze mówię o niej z zaangażowaniem. Lubię ją. Zaczęliśmy rozmawiać o obcokrajowcach. Opowiadałem o tym, że słysząc język polski czuję się dziwnie, ponieważ większość osób, które obsługuję to cudzoziemcy. Przeróżne kultury, przeróżne języki, przeróżne perfumy. To dla mnie codzienność. Ostatnio chyba byłem zdziwiony widząc pewnego Polaka (a pracuję w Polsce).
Nie jest moim zamiarem bycie niemiłym więc tę historię zostawię jako anegdotę dla znajomych. Elvis połączony z Mickiem Jaggerem. Wystarczy.

W osobnej misce zmieszaj ketchup z miodem i octem balsamicznym. Dodaj posiekany czosnek, cząstki cytryny, sól morską, grubo mielony pieprz, zmiażdżone ziarna kolendry i świeżą natkę pietruszki. Na patelni rozgrzej masło, dodaj pokrojoną w pióra cebulę białą i czerwoną. Posyp cukrem, poczekaj aż się lekko skarmelizuje. Odstaw do wystygnięcia i dodaj do marynaty. Dokładnie wymieszaj. Konsystencja powinna być gęsta.

Bliskiej osobie mówiłem o tym co lubię w obsługiwaniu ludzi z zupełnie innych kultur, co mnie czasem denerwuje. Jako osoba pracująca w restauracji, uważając Szefa Kuchni za mojego kolegę
i osobę, która często daje mi do spróbowania swoje potrawy, jestem pewien jego dań, połączeń smakowych. Obalam zdecydowanie mit zgrzytu między kuchnią a salą. Ja zawsze miałem dobry kontakt z kuchnią. Nie wyobrażam sobie inaczej. Wracając jednak do sedna. Połączeń, dań, kompozycji. Nie lubię kiedy ktoś traktuje menu jako pozycję w podrzędnej pizzerii „skomponuj sam”. Jeśli jesteś takim wielkim kreatorem kup cholerne składniki samemu i sam twórz swoje żarcie. Czy jeśli idziesz do sklepu z odzieżą, prosisz o przeszycie rękawa z tej bluzki do tej, bo Tobie tak pasuje? Nie. W pełni rozumiem prośby o zmianę jednego składnika, zamiany na inny. To oczywiste. Jednak łączenie pięciu dań w jedno, do tego ze składnikami spoza karty uważam za kompletny brak szacunku dla kucharza, osób obsługujących. Oprócz braku szacunku to również brak zaufania. A jeśli jednak komuś pozwalamy się nakarmić, dobrze byłoby wyrazić choć odrobinę zaufania.

Ziemniaki umyj, nie obieraj. Pokrój w ćwiartki, polej oliwą z oliwek, dodaj cały nie obrany czosnek, posyp tymiankiem. Przemieszaj i odstaw. Ugotowane żebro wyciągnij z wody i pokrój tak aby kostka była po jednej stronie. Każdy kawałek to jedna kostka. Odlej połowę marynaty i odstaw, do pozostałej wsadź kawałki żeberek. Wmasuj te wszystkie smaki i zapachy w mięso i odłóż do lodówki na około 2 godziny, mieszając co jakiś czas i polewając kawałki z góry. Rozgrzewaj piekarnik.

Kiedy jadę do innego kraju, goszczą mnie obcy ludzie, nie mam nawet czelności proszenia
o kapustę zasmażaną z kminkiem. Jestem im wdzięczny za to, że dają mi pieprzone jedzenie i mogę spróbować czegoś nowego. Nawet jeśli nie do końca mi to smakuje i jeśli za to płacę. I pewno niektórzy odbiorą drugą część tego tekstu jako hipokryzję, jednak już teraz zaznaczam – jeśli ktoś nas karmi, częstuje jedzeniem – nie możemy być wegetarianami, abstynentami. Nie mamy takiego prawa. To jak powiedzieć dziewczynie, z którą spędziliście naprawdę miły wieczór
i całkiem przyjemną noc, podczas śniadania, dobre, ale moja była robiła lepsze. Ja na przykład czegoś takiego bym nie powiedział, ponieważ żadna moja dziewczyna nie potrafiła gotować, ale porównanie do mamy byłoby równie żałosne.



Jednak na przekór temu co pisałem. Nadal tego nie lubię. Zazdroszczę tym ludziom świadomości swojej tożsamości. Pewności tego skąd pochodzą i tego, że chcą jeść swoje, wszędzie.

Do rozgrzanego piekarnika wsadź żeberka wyłożone na płaską blachę. W międzyczasie nie zapomnij o ziemniakach. Żeberka obracaj co piętnaście minut, polewając za każdym razem marynatą, tak aby cały czas były wilgotne. Powinno to przypominać glazurę, coś pomiędzy konsystencją sosu barbecue a czatnejem. Ziemniaki wystarczy raz przemieszać.

Początek tego felietonu to usłyszane słowa od Polaka, który siedział ze swoimi znajomymi, mieszkającymi na co dzień w Stanach Zjednoczonych i będących Amerykanami. I nie, nie było to powiedziane z rozpędu. Ponownie prosił o coffee with cold milk i podziękował za deser mówiąc – maybe tomorrow. Czy którykolwiek Włoch, Francuz, Rosjanin, Słowak, Niemiec zwróciłby się
w swoim kraju do kogokolwiek po angielsku? Nie. Nigdy. Spróbujcie kiedyś nauczyć swoich Gości, mówić po polsku. I wiem co mówię. Co więcej, mam cholerne, pierdolone prawo o tym mówić. Będąc w ponad w dwudziestu państwach, doliczając do tego kilkanaście wysp z zupełnie inną kulturą i językiem, nie pamiętam stamtąd zbyt wielu kościołów, opowieści historycznych. Pamiętam stamtąd toasty, a raczej miny i mimikę z nimi związane.

Otwórz wino. Wypij kieliszek. Drugim chluśnij do piekarnika. Wino wybierz czerwone, mocno wytrawne, beczkowane z aromatami drewna i tytoniu.

Jaki Wy, Polacy, macie problem ze swoimi upodobaniami, ze swoim językiem? Dlaczego zapraszając kogoś na kolację, kogoś zza granicy, chcecie pokazać mu przegrzebki, argentyńską wołowinę, francuskie sery? Myślicie, że tego nie jadł? Jadł, pewnie lokalnie na dodatek. Jedyne co tym pokażecie i udowodnicie to to, że nie mamy nic do zaoferowania. A osoba bardziej obyta od razu uzna Was za osoby z kompleksami. Bo przecież jadła już w Polsce pyszny schab z kością smażony na maśle. Próbowała grillowanego oscypka i zapijała to idealnie zmrożoną wódką.
I pewnie tęskni do tego smaku, tak jak My tęsknimy do chleba maczanego w oliwie, z kawałkiem parmy (koniecznie zwiniętego w różyczkę) we Włoszech. Zapraszanie obcokrajowca na owoce morza to jak kupowanie obudowy na iPhone z wycięciem na logo jabłka. Można, ale po co? Komu chcemy zaimponować?

Czas pieczenia zależy od wielkości kawałków, co jest raczej logiczne, dlatego najlepiej po prostu wyciągnąć jeden kawałek. Mięso gotowe jest wtedy gdy odchodzi od kości nie zostawiając resztek. Wasz pies nie skorzysta.

Polecam placki ziemniaczane, z małym dodatkiem mąki oczywiście. Na kotleta schabowego
z kością, i zaszalejmy, nie na maśle jak pisałem wcześniej, a na smalcu. Jeśli nie mamy czasu na przygotowanie żurku na zakwasie zróbmy ten krem cebulowy. Chociaż nie do końca polski, na pewno z bardzo polskich produktów.

Do dużej miski wsyp ziemniaki, dodaj soli i pieprzu cytrynowego. Skrop cytryną, dodaj posiekaną natkę pietruszki i przemieszaj. Ułóż żeberka, polej resztką marynaty i udekoruj świeżą kolendrą
i cząstkami cytryny. Podawaj.

Usłyszawszy kolejne thank you z ust a raczej głupiej mordy polaczka, powinniśmy mieć pełne prawo wyciągnięcia delikwenta na sam środek atrium, opowiedzenia tego co zrobił, pozbawienia go wszelkich praw głosowania w wyborach, oddychania powietrzem znad Wisły. A już na pewno uniemożliwić mu zapraszania znajomych do poznawania polskich smaków. Bo czy jest coś piękniejszego od pytania obcokrajowca jak życzyć komuś smacznego lub jak wznieść toast
w języku polskim? Nie, nie ma. I uwierzcie bądź nie, zawsze podczas ich prób wypowiedzenia „smacznego” bądź „na zdrowie”, oprócz szczerego i przyjaznego uśmiechu, pojawia się u mnie łza wzruszenia bo wiem jak ja próbowałem przypodobać się Włochom, albo Chorwatom, dobrze, Chorwatce.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Idzie wiosna, co z Tobą nie tak?

Idzie wiosna, co z Tobą nie tak?

Na jutro zostawiam polędwiczkę wieprzową. Zrób coś z nią.
Po pierwsze to na dzisiaj bo jak zwykle z pracy wracam grubo po północy. Po drugie "zrób coś z nią" czytaj zrób obiad.

Wyciągnij ten podłużny kawałek mięsa, przepłucz wodą, odstaw.
Byle by tak żeby kot się nie dobrał.

Jako, że ostatnio dziennie ponad 160 km pokonuje autobusem mam czas na czytanie.
Dzięki temu przeczytałem kilka książek, lepszych lub gorszych. Ale jest też i czas na gazety.

Weź miskę, wlej zwykły olej rzepakowy, chluśnij lekko balsamikiem, wciśnij czosnek, trochę powidła śliwkowego, ja dałbym wiśniowe ale niestety było spleśniałe (takiego nie dajemy). Rozmaryn. Dużo. Trochę miodu. Sypnij cynamonem. Porządnie. Ja mam taki z Opactwa Benedyktynów w Tyńcu, polecam. Nastaw wodę, albo rozgrzewaj ekspres do kawy. Mieszaj. Mocno. Rozcieraj, bełtaj, ubijaj, dociskaj. Tylko rozmaryn i czosnek ma być widoczny oddzielnie. Sól, pieprz. Zalej kawę, zaparz. Kilka łyżek do marynaty. Mieszaj, odstaw.

I o tym dzisiaj. Ale nie tylko gazety, pod gazety podpinam też blogi, wszelkie poradniki ukazujące się w Internecie. Wszystko co sezonowe. No właśnie. Jak ja nie lubię tego słowa.
A raczej jego nadużywania. Wszystko musi być dziś kurwa sezonowe. Dlatego dzisiaj przepis na świnie. Sezonowa jak nic. Ubita niedawno bo miałem nie mrożoną. Więc sezonowa. Ostatnio ubaw miałem z "sezonowych kiełków". Ktoś chodzi po polu i szuka kiełków?
Jeśli hodujemy je w domu sami, raczej mamy te kilka stopni powyżej zera więc sami decydujemy kiedy urosną. A jeśli kupujemy to już nie wspomnę. Ja rozumiem wiosna, zielono, ciepło. Zwłaszcza ostatnio - codzienne deszcze, temperatura poniżej dziesięciu stopni Celsjusza.

Jak wymieszasz wrzucaj od razu świnię. Polej ją z góry. I jeszcze raz, i jeszcze, no jeszcze troszkę. Niech ma. W między czasie skocz do babci na kawę. Chyba, że Twoja nie żyje to przejdź się po prostu. Albo wyjdź na papierosa. Po drodze kup czekoladę gorzką (tylko prawdziwą), dwie cebule i masło jeśli nie miałeś jak ja. Polędwiczka ma czas na przesiąknięcie. Godzina, dwie. Jeśli mięso złapie kolor to starczy. Wyciągnij z lodówki. Niech znowu dojdzie do temperatury pokojowej.

Cały ten bełkot o wiośnie, chęci do życia, nowalijkach, zielonym, uśmiechniętym jest ciężkostrawny. Nie, nie jestem narzekającym, wiecznym pesymistą. Sam czekam na truskawki, borówki, cukinię i pomidory (mimo, że mam do nich dostęp już teraz poczekam na te z działki). Ale skrajności szczerze nienawidzę. Wiosna już od dawna pachnie mniej, pory roku redukują się co raz bardziej do dwóch - leje, że ciężko wytrzymać - gorąco, że ciężko wytrzymać. Im szybciej dojdziemy do tego, żeby brać życie takim jakim jest tym lepiej dla nas. I gorzej dla portfeli naszych psychoterapeutów.

Do ciepłego piekarnika wrzuć dwie cebule, całe, nieobrane. Niech się pieką. Rozgrzej patelnię grillową. Bach świnia. Z każdej strony po trochę. Niektórzy nazywają to zamykaniem mięsa. Odstaw na deskę. Niech odpocznie. Do piekarnika, do tej cebuli. W między czasie zlej resztę marynaty, dodaj trochę wody. Zagotuj. Po paru minutach wyciągnij świnię. Cebula cały czas ma chodzić w piekarniku.

Kiedy patrzymy na te kolorowe zdjęcia, pięknych potraw (ale czy naprawdę smacznych
i przyjemnych?), czytamy teksty pełne nabuzowanej werwą do życia blogerki, zastanawiamy się czy to z nami jest coś nie tak czy może te osoby żyją w alternatywnej rzeczywistości. Dziś co raz częściej jesteśmy atakowani wizjami życia a nie prawdziwym życiem w przeróżnych artykułach, galeriach (internetowych, nie sztuki), reklamach. Bo kto ostatnio, jeśli kiedykolwiek zachowywał się przy śniadaniu tak jak odgrywający reklamy np. margaryny śniadaniowej? I biada temu, u którego posmarowanie chleba nie spowoduje ekstazy takiej jaka ma nam rzekomo zapewnić ta czynność.
Do sosu dodawaj masło, mocno mieszając, dodawaj do ulubionej konsystencji. Przestudź, nie bardzo ale niech nie będzie wrzące. Wypoczętą polędwiczkę pokrój w plastry. Grube, konkretne. I teraz się skup. Grzejesz patelnię, grillujesz polędwiczkę po raz ostatni, w między czasie do sosu wrzucasz trzy do czterech kostek czekolady. Mieszasz aż się roztopi. Wylewasz sos, układasz polędwiczki, cebulę kroisz na pół. Ilustracja jest propozycją podania, jednak najlepiej smakuje jedzona palcami, maczana w sosie jak nachosy.

Dlatego na nowy letni sezon, nie życzę odnalezienia nowej, industrialnej miejscówki do crossfitu, nie życzę odżywiania się trawą, ładnie nazwaną mini garden. Życzę dystansu
i dobrego kawałka mięsa. Jeśli zjemy tę nieszczęsną świnię wcale nie będziemy czuli się ociężali i ospali jak próbuje się nam wmówić. Będziemy za to pod wrażeniem tego jak wieprzowina romansuje z czekoladą, która spoiła związek kawy z rozmarynem.